sobota, 28 września 2013

NeraNature - Foresting Wounds [2011]



Nera w nowej odsłonie.

Agnieszka Górecka odpowiedzialna za kobiece wokale w bardzo lubianym przeze mnie i nie do końca docenianym Darzamat postanowiła realizować się solowo pod szyldem NeraNature. Czy to krok dobry czy nie – nie mi oceniać, chyba trzeba by zapytać samą zainteresowaną. My możemy oceniać tylko efekty jej pracy. Z wiedzą jedynie taką, iż nowa muzyka Nery jest łagodniejsza od jej macierzystego zespołu i że zaangażowała do współpracy kolegę – basistę z Darzamat przystępuję do odsłuchania płyty.

„Shattered” jest bardzo dobrym wyborem na pierwszy utwór, jednym z najlepszych kawałków na płycie. Dość konwencjonalna struktura nie przeszkadza w przyjemnym słuchaniu. Z kolei „Precious Now” zaczyna wytwarzać lekko nieprzyjemną atmosferę niejasności brzmienia (zbyt wiele nałożonych głosów) i nieciekawych melodii. Następnie sprawę ratuje cover zespołu Garbage „The World Is Not Enough” (który to nota bene w oryginale stanowił ścieżkę dźwiękową do filmu z Jamesem Bondem pod tym samym tytułem). Wplecenie tego utworu w takie miejsce płyty jest nieco zaskakujące, ale według mnie – jak najbardziej pozytywne. Niestety dalej, już praktycznie do końca krążka jest tylko gorzej. Kolejne kompozycje prezentują mało ciekawe wykonanie dość sztampowego, no właśnie – czego? Ni to rock gotycki, ni to pop rock. Wszystko dość wygładzone, zdublowane, powiedziałbym radiowe. Teksty wydają się dość trywialnie, kiedy śpiewa je wokalistka, która do tej pory kojarzyła mi się mistycznymi lirykami. Z reszty płyty jedynie „Broken” słucha się całkiem ciekawie. Miejscami w wokalizach w „Scar” słychać ślady po twórczości Darzamat, co w moich oczach nieco ratuje NeraNature, reszta jest niestety mdła i niczym specjalnym nie wyróżnia się z morza podobnych zespołów. Jest jeszcze coś. Miejscami, jak na przykład w kończącym płytę „Someone” razi twardy akcent Nery, który dziwi mnie tym bardziej, że z tego co wiem skończyła ona filologię angielską. Poza tym przecież przez tyle lat w Darzamat śpiewała tylko po angielsku.

Podsumowując, zauważam u Nery podobny syndrom, jak u Anneke van Giersbergen. Obie wokalistki w pewnym okresie życia zaczęły czuć potrzebę grania muzyki łatwej w odbiorze i melodyjnej. Anneke poszła w zbyt popowym kierunku, Nera zaś…hmm…może nie dobrała sobie właściwym kierunku, ale jej solowy projekt nijak oddaje jej prawdziwy potencjał. Pozostaje czekać na kolejny album NeraNature i mieć nadzieję, że coś się zmieni. Póki co, po dwóch odsłuchaniach Foresting Wounds - mam dość.


czwartek, 26 września 2013

Evig Natt - I Am Silence [2007]

Gothic metal po norwesku.


Evig Natt (norw. „wieczna noc”) to istniejący od 2002 zespół z Karmøy w okręgu Rogaland. Skojarzenie z mającą swe korzenie w Stavanger legendą gothic metalu Theatre of Tragedy narzuca się samo i jakoś już podświadomie dość wysoko stawia poprzeczkę na zasadzie podobnej jak ma to miejsce z zespołami blackmetalowymi z Bergen czy winami z Bordeaux :), choć może to tylko moja autosugestia. W każdym razie do Evig Natt jak do chyba każdego „młodego” zespołu gothicmetalowego podchodzę z lekką rezerwą i małym nastawieniem na to, że coś mnie zaskoczy. Lecimy.

Płyta bezpardonowo stawia przed nami ścianę dźwięku w postaci „Nemesis of Heart”. Kawałek jednak nie zniechęca, a po wejściu wokalu zaczyna robić się przyjemnie. Wokalizy pani Kirsten brzmią dość eterycznie, zaś kiedy wchodzi ona na właściwe partie głos jest czysty i klarowny – bardzo mi się to podoba, tak samo zresztą jak barwa jej głosu. Czasami słuchać także drugiego, growlującego wokalistę, którego maniera plasuje się gdzieś między growlem a skrzekiem blackmetalowym, za co też plus.  Warto zwrócić szczególną uwagę na utwór „My Demon”, w którym zespół zawarł dość spore wahania stylistyczne, co wychodzi muzyce na dobre. Chóralno-pianistyczne, długie intro po ok. trzech minutach rozkręca się, po czym zdajemy sobie sprawę, że z naszych głośników zaczyna sączyć się autentyczny blackmetal z blastami! Wszystko to, by przejść w melodyjny refren, a potem wszystko to wymieszać jeszcze bardziej i okrasić ciekawymi efektami. Mam wrażenie, jakby ktoś na bieżąco w tym utworze podczas słuchania go wrzucał kolejne partie zgodnie z tym, na co mam ochotę – to się nazywa zmysł kompozycyjny! „In My Death I Dream of You” zwalnia tempo i daje nam chwilę wytchnienia, zaś w „A Final Lament” delikatną, ładną balladę przecinają gęsto kostkowane gitary, a Norwegowie nie dają nam zapomnieć jakiego gatunku ich kraj jest ojczyzną :). Przeplatanie styli jest tutaj według mnie realizowane gustowniej niż u gigantów gatunku, takich jak Epica. Utwór tytułowy jest nieco bardziej konwencjonalny, choć o nudzie nie ma mowy. Ostatnie na playliście widnieje ponad siedmiominutowe „Fallen”, które nie oferuje nam już ani mocnych gitar ani łojącej perkusji, co po dawce adrenaliny z wcześniejszych utworów jest bardzo dobrym posunięciem. Po całym zniszczeniu, którego nie spodziewałem się na płycie gothicmetalowego zespołu „Fallen” pozostawia łagodną, melancholijną nutę ukojenia.

Jak widać, nie ma co sądzić po pozorach, a na świecie są jeszcze rzeczy, które potrafią nas zadziwić. Evig Natt na swojej pierwszej płycie funduje nam dobry gothic metal bez popularnej wśród młodszej generacji stylizacji na gotycką przebojowość, ponadto łączy go z elementami black i death metalu tak sprawnie i bez zgrzytów, że słuchanie to czysta przyjemność. Zespół przywrócił mi wiarę w odkrywanie nowych kapel gatunku!


poniedziałek, 23 września 2013

Slowdive - Souvlaki [1993]


Młodzieńczy duch w dźwiękach zaklęty.

Shoegaze to gatunek, który do tej pory  kojarzony był przeze mnie z zapędami ku niemu zespołów z pogranicza depresyjnego black metalu, takich jak Dopamine, Dernier Martyr czy Alcest. Po pierwszym kontakcie ze Slowdive urzekło mnie w ich muzyce coś, czego nie potrafiłem nazwać, ale jednocześnie coś, co już kiedyś znałem. Po krótkim poszukiwaniu informacji i dowiedzeniu się, że to jedni z protoplastów gatunku wszystko stało się jasne.

Souvlaki to pierwszy pełny album zespołu po który sięgnąłem. Muszę zastrzec, że jedno przesłuchanie nie wystarcza, by w pełni poczuć o co w muzyce Brytyjczyków chodzi. Od samego początku zespół pokazuje nam swoje mgliste, nieprzeniknione, ale jednocześnie melodyjne i wielobarwne oblicze. „Alison”, które swoją drogą jest jednym z najlepszych utworów na płycie rozpoczyna album dając odrobinę nieco klarowności na zwrotkach, która – owa klarowność z biegiem czasu zaniknie prawie całkowicie. „Machine Gun” z jakby ironicznym dopasowaniem tytułu opada miękko zalewając nas kolejnymi warstwami modulowanych gitar, syntezatorów i wokali. W niekonwencjonalnie balladowym „Here She Comes” mamy okazję wyciszyć się przed psychodelicznym „Souvlaki Space Station”, który z kolei wprowadza nas do chyba największego przeboju tej płyty – „When the Sun Hits”. Pozwolę sobie subiektywnie stwierdzić, że utwór tak chwyta za serce, że jest wręcz stworzony do bycia „osobistym” i łączyć się z konkretnymi wspomnieniami. Od tego momentu płyta zwalnia i powoli prowadzi nas ku końcowi. „Dagger” delikatnymi gitarami akustycznymi daje ostatni akord Souvlaki.

Odczucia po przesłuchaniu drugiego studyjnego albumu Slowdive są u mnie pozytywne głównie dlatego, że płyta nie daje się w stu procentach poznać. Kolaż dźwięków tworzy nieprzebyty krajobraz dźwiękowy jednocześnie nie tracąc na melodyjności, trzymając wolne tempa i nie tworząc chaosu. Brytyjczycy z Reading zawarli w tym wszystkim atmosferę nastoletnich marzeń i beztroski, która jest jak najbardziej autentyczna, bo przecież wszyscy byli w bardzo młodym wieku rozpoczynając karierę w Slowdive. Warto też wspomnieć, że Rachel Goswell i Neil Halstead – dwie główne postacie zespołu znały się od wczesnego dzieciństwa.

Souvlaki łatwe nie jest. Nie jest też dobrą płytą na każdy moment, za to na pewno będzie idealne na wyciszający wieczór po całym dniu. Jest to też płyta nieprzejrzana, która chyba nigdy się nie znudzi, bo nigdy nie da się jej w całości poznać, tak jak nie da się poznać wszystkich tajemnic młodości, która przemija. Ta wspólna cecha chyba właśnie łączy te dwie rzeczy i czyni je „zaczarowanymi”.