niedziela, 2 października 2011

Macbeth - Romantic Tragedy's Crescendo [1998]

Mała wycieczka do korzeni.




         Macbeth – zespół z Włoch, który do niedawno jakoś nie mógł mnie przekonać do zapoznania się z ich twórczością, gdyż nie zachęcał mnie pobieżnie ogarnięty, jak się okazało jedynie obecny, wizerunek zespołu. Pewnego razu przypadek zadecydował, że sięgnąłem po, jak przyzwoitość podpowiada, ich pierwszy album, „Romantic Tragedy's Crescendo” z 1998 roku.

         Płytę rozpoczyna średnie, choć dość klimatyczne intro (wróć - uwertura :), które następnie przechodzi w pełny utwór, jakim jest „Forever”. Muzyka brzmi adekwatnie do gatunku, którym się określa, a także do czasu, w którym została wydana. Z głośników sączy się prawdziwy metal gotycki lat ’90, z czystym wokalem żeńskim i growlem, wspomagany klawiszami. Słychać inspiracje Theatre of Tragedy, co w sumie w tym wypadku nie może dziwić. Kompozycje jednak nie mają tyle atmosfery  i głębi, co pierwowzór, tego jednak wymagać nie będziemy, bo mimo wszystko Macbeth swój własny styl posiada. 

         Po niepozostawiającym żadnego specjalnego wrażenia „Forever”, następuje „The Dark Kiss of My Angel”, który wg mnie jest jednym ze sztandarowych utworów albumu. Ładnie przeplatające się wokale i nie dłużąca się kompozycja sprawiają, że piosenka choć spokojna, to słucha się jej z przyjemnością. Drażni trochę w niektórych miejscach paskudnie niedoszlifowany akcent obu wokalistów, co niestety przewija się przez całą płytę.

         Po następującym „Black Heaven”, z dość ciekawym, prawie mówionym refrenem uwagę przykuwa „The Twilight Melancholy”. Wokaliści nadal splatają swoje głosy prawie nieustannie, co daje całkiem ciekawy efekt. Ładnie brzmi w Macbeth kobiecy wokal, który jest niesztampowy, ma w sobie coś ze zwiewności i swoistej, powiedziałbym, „dziecięcości”, co świetnie kontrastuje z growlem. Efekt psuje trochę niestety wspomniany już wcześniej twardy, włoski akcent. 

         Dalej jednak napotykamy kolejny dobry utwór, „Thy Mournful Lover”. Płyta cały czas trzyma klimat, nie powalający co prawda, ale jest on spójny i ładnie trzyma całość. Ballada „Moonlight Caress” jakoś mnie nie przekonuje za sprawą nieciekawej linii wokalnej, a muzyka nieco narusza ową wcześniej zbudowaną, dość mroczną atmosferę. Dwa utwory kończące album jednak powracają do wcześniejszego stylu i to w całkiem dobrym wydaniu. 

         „Romantic Tragedy’s Crescendo” to płyta w takim stylu, w jakim już dzisiaj się nie gra. Jest dość archaiczna, pozbawiona dopracowanej obróbki i ozdobników. Czuć w niej początki młodego gatunku, jakim jest metal gotycki. Można ją traktować troszeczkę jako ciekawostkę, trochę jako kawałek całkiem znośnej muzyki ze swoistym klimatem, trochę jako płytę, która się nie dłuży i specjalnie nie absorbuje słuchacza. Warto jednak po nią sięgnąć choćby z ciekawości, jak każdy z nas ją odbierze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz