poniedziałek, 19 września 2011

Markize - Transparence [2007]

Przystępnie, ale solidnie.

         Markize to zespół gothicmetalowy z Francji, istniejący od 2003 roku, lecz mający do tej pory tylko jedno pełne wydawnictwo płytowe, którym jest „Transparence”, wydane 4 lata po ugruntowaniu grupy. Do nowych zespołów spod szyldu „gothic metal” zazwyczaj podchodzi się z nastawieniem na coś, co nie będzie zadziwiało oryginalnością i wyznaczało nowych kierunków w muzyce. Często, także w przypadku Markize, podejście takie jest uzasadnione, co wcale jednak nie oznacza, że zespołami takimi nie warto się zainteresować.

         Do rzeczy. Album rozpoczyna dość energiczny kawałek „Mon Ange”, który jednocześnie jest wizytówką albumu (jedyny utwór na płycie, do którego nakręcono teledysk). Brzmienie jest ładne, lecz niezaskakujące. Co może zaś zaskakiwać, to teksty w języku francuskim. W mojej opinii, zapewne z racji pewnej sympatii i sentymentu do tegoż języka, działają one na plus, pozostawmy to jednak do subiektywnej oceny każdego słuchacza. 

Następny w kolejności „Another Breath”, będący już powrotem do standardowej, anglojęzycznej konwencji przywołuje dość mocno brzmienie pewnego amerykańskiego zespołu o nazwie na E… Mi osobiście jednak to nie przeszkadza z dwóch powodów: po pierwsze, nie mam odruchu wymiotnego jako reakcję na ów zespół, po drugie, w wydaniu Markize brzmi to po prostu dobrze. 

Trzeci utwór, „In My Dream” powinien zrekompensować wszelkie nieprzyjemne wątpliwości, jeśli komuś się takowe wytworzą. Piosenka jest melodyjna, brzmienie każdego z elementów składowych ładne i harmonijne. Ponadto utwór po prostu zostaje w głowie. Nie ma sensu, jak zresztą w większości podobnych zespołów, doszukiwać się u Markize progresywnego rozbudowania. Ta muzyka ma się po prostu dobrze słuchać.

Na playliście napotykamy jeszcze powroty do języka francuskiego w postaci ballady „Poussiere De Vie” oraz „Pardonne-Moi”. Mamy też odwołanie do korzeni pani wokalistki, czyli utwór po rosyjsku. Są ciekawe motywy instrumentalne, np. riff początkowy z „…Believe” czy „Paperdoll, którego początek wydaje się być żywcem wyjęty z Cadence of Her Last Breath, wydanego przez Nightwish w tym samym roku. Tkwię w nadziei, że to zbieg okoliczności :).

Na płycie znajdujemy kilka niebanalnych solówek, które ładnie urozmaicają dość monotonne jednak tło. Gra rytmiczna na gitarach jak zwykle na podobnych płytach po prostu jest i tyle można o niej powiedzieć. Klawisze mają swoje przebłyski, kiedy zauważalne są jako coś więcej, niż tło. Wokalistka nie stawia na popisy, brzmi po prostu dobrze i pewnie.

Cóż mogę rzec na koniec…„Transparence” to płyta, której słucha się z przyjemnością. Może być tzw. „zapełniaczem”, jednak to nie jedyna jej rola, bo odnaleźć można na niej sporo ciekawych pomysłów, które nie pozwalają słuchaczowi się zanudzić. U mnie płyta zostaje w gronie tych, które warto od czasu do czasu „ruszyć”, lecz które w nadmiarze potrafią nieco zemdlić.

środa, 14 września 2011

Dom Snów - Wiara [1994]

„Tutaj śmierć jest wyjściem i czai się na podłodze obok”

         Takimi wzbudzającymi dreszcze słowami wita nas w swoim świecie niejaki „Baton” i reszta dawno nieistniejącej już, malborskiej ekipy. Na zespół natknąłem się nieco przypadkiem, interesując się The Proof, które było supportem dla Closterkeller na Abracadabrze 2010. Okazuje się, iż tajemniczy „Baton” przed rolą z The Proof, w której mi się ukazał na koncercie, tworzył ów Dom Snów. Jest to jeden z tych projektów muzycznych, które trzeba wydzierać gdzieś z głębin przeszłości, nagrań szukać nie wiadomo gdzie, jednak kiedy już się uda, czeka nas zasłużona nagroda. 

         Wydana w 1994 roku taśma „Wiara” jest jednocześnie ostatnim wydawnictwem Domu Snów. Co na niej znajdujemy? Przede wszystkim specyficzny, dziwaczny klimat, który daje się we znaki już od samego początku seansu. Słuchając albumu ja osobiście mam wrażenie spacerowania po opuszczonym, nawiedzonym szpitalu dla obłąkanych, w którym nie wiadomo do końca co jest prawdą, a co złudzeniem. Każdy kolejny utwór przynosi coś niespodziewanego. Wędrujemy dalej, zaglądamy do zakamarków pomieszczeń, słyszymy różne historie, lecz niepokój nie ustępuje. Obłąkanie i tajemnica dominują w atmosferze, a co ciekawe, nie są budowane za pomocą całkowitego „mroku” i wzbudzają apetyt na więcej. 

         Technicznie, na początku wypowiem się o tekstach, bo to one bezsprzecznie stanowią bardzo ważny element muzyki chłopaków z Malborka. „Baton” zawiera w nich dużą część tego, co buduje wyżej opisany nastrój, lecz nie widzę w nich głębszego, „trzeźwego” przesłania. Po pewnym namyśle jednak, nie próbując niczego na siłę usprawiedliwiać, wydają one mi się świadomie stworzonym „wariackim bełkotem”, z którego czasami wyłaniają się proste, sensowne myśli, których normalni ludzie nie są w stanie dostrzec (najczęściej są to refleksje na temat religii). Zostawmy jednak teksty do własnej interpretacji każdemu słuchaczowi. Pochwała należy się za sam wokal, będący wręcz aktorski. Może bez specjalnych umiejętności, za to z ogromnym wczuciem brzmi, rzekłbym…przerażająco autentycznie. 

         Muzyka oparta jest na elektronicznej perkusji z urozmaiconymi brzmieniami, klawiszach i czasami riffach gitarowych, będących jednak ściszonymi, ledwie wyczuwalnymi. Jest bardzo zróżnicowana, co wpisuje się w opisaną wcześniej koncepcję. Każdy kolejny utwór przynosi coś nowego, nie ma ani grama powtarzalności, jednak zaskakująco wszystko tworzy dość spójną całość. Największe wrażenie robi na mnie chyba utwór „Bajka o ptaku – czarna wersja” z chwytliwym rytmem i poruszającym tekstem. Muzyka jest w nim swoiście ironicznie dopasowana do tekstu. Ostatni na trackliście „Dom” jest już całkowitą kulminacją obłędu i naprawdę warto do niego dotrwać, bo pełną siłę oddziaływania ma dopiero po pokonaniu całej „podróży”. Podróży przez Dom Snów, w którym nigdy nie wiadomo co się wydarzy. Podróży, po której wydaje się, że w tym Domu faktycznie tylko śmierć jest wyjściem i pozwoli wyzwolić się z szaleństwa.

         Taką podróż polecam każdemu, kto jest chociaż odrobinę ciekaw tego, co tam znajdzie. Album dobry do słuchania w samotności, w odpowiedniej atmosferze. Właśnie wtedy, kiedy człowiek zostaje z nim sam na sam, zyskuje pełną siłę oddziaływania. Kto wie, może kiedy taśma dobiegnie końca, zostaniemy sam na sam z własnym obłędem?

czwartek, 8 września 2011

Iubaris - Ars Sathanae EP [2011]

Bestia (prawie) ujarzmiona.

            Trójmiejska, undergroundowa scena blackmetalowa umarła i nikt nie kwapi się by ją wskrzeszać. Na jej zgliszczach ostał się jeden jedyny twój – awangardowe Iubaris. Jest to zespół, którego riffy, siłą rzeczy, po 5 czy 6 koncertach i przesłuchaniach demówek znam prawie na pamięć, także za sprawą tego, że na przełomie 3 lat działalności ich repertuar zmienił się nieznacznie. Niemniej zespół od początku bardzo przypadł mi do gustu i tak już zostało. Wieść o wydaniu EPki ze stałym, okrojonym zestawem utworów przyjąłem ze średnim entuzjazmem, byłem jednak ciekaw co z tego wyszło. Ciekawość czasami jednak popłaca. 

         Jako pierwszy utwór atakuje nas bardzo mocny „Antigod”. Wystarczyło 5-10 sekund, by mnie mocno zaskoczyć. Już od początku słychać, że na tym wydawnictwie (które de facto jeszcze wydane nie jest) Iubaris w końcu wykorzystuje cały swój koncertowy potencjał, a który ginął gdzieś na poprzednich nagraniach demo. Muzyka wreszcie żyje, emanuje energią i wściekłością. Wszystko brzmi selektywnie i przestrzennie. W następnym utworze („Rising Flame”) każdy dźwięk zna swoje miejsce w pozornym chaosie, co daje naprawdę imponujący efekt. Perkusja uderza ze wspaniałą precyzją, mogłaby być jedynie trochę bardziej urozmaicona, by bardziej pasować do gitar. Same gitary często uzupełniają się wzajemnie brzmieniami czystymi i przesterowanymi. 

         Pomimo całej mocy, jaką Iubaris wkłada w muzykę, twórczość ani trochę nie jest pozbawiona atmosfery. Riffy budują bardzo ciekawy klimat mistyczności i tajemnicy. Autorskie strojenie gitar i częsta gra na otwartych strunach nadają melodiom niesztampowego charakteru i „powietrza”. Szczególnie „The Journey” buduje pod tym względem niesamowitą aurę. 

         Jedna rzecz jednak według mnie działa na niekorzyść atmosfery krążka, mianowicie przejścia pomiędzy utworami. Piosenki aż proszą się o płynniejsze ich połączenie. W aktualnym wydaniu płyta brzmi trochę jak poglądówka utworów, a mogłaby tworzyć piękną całość. Piąty, ostatni, instrumentalny „Ars Sathanae” sprawdziłby się moim zdaniem lepiej w roli intra, którego brak jest odczuwalny. Zamykając utwory klamrą intro/outro i stosując płynniejsze przejścia, słuchanie płyty mogłoby przypominać czytanie książki i do utrwalenia w takiej postaci w mojej skromnej opinii, atmosferyczna muzyka Iubaris jest stworzona. 

         Podsumowując, pomimo osłuchania z utworami, „Ars Sathanae” jest jedną z najlepszych nowości, jakie mi ostatnimi czasy przeleciały przez ręce (uszy?). Marzy mi się pełnowymiarowy album z  pominiętymi na EPce utworami i złączony w bardziej płynną całość. Póki co pozostają mi kolejne przesłuchania płyty i oczekiwanie na dalsze sukcesy.

wtorek, 6 września 2011

Sirenia - The Enigma of Life [2011]

Ktoś nie odrobił pracy domowej…


         Po dwóch latach od wydania średniego The 13th Floor Sirenia powraca. Mówiąc szczerze, spodziewałem się pewnej rehabilitacji, spojrzenia na to, co na poprzedniej płycie poszło nie tak, jakiegoś odkupienia błędów. Co napotykają moje oczekiwania? Perfidne powielenie i pogłębienie błędów + brak ciekawych pomysłów.

         Warto tu wspomnieć jedną rzecz. Muzycy z Sirenii przestali kreatywnie pisać muzykę. Robią teraz coś, co wygląda na podczepianie pod schematy, tego, co akurat przyjdzie do głowy. Przeważająca większość utworów opiera się na jednym i tym samym szablonie, czyli: miks refrenowo-zwrotkowy, chór, solówka, refren, koniec. Na domiar tego, solówki są zazwyczaj powtórzeniem motywu wokalnego z refrenu z niewielkimi wariacjami. Po kimś takim, jak Morten Veland spodziewać można się było więcej.

         Kolejna sprawa, to nabytek Sirenii sprzed 3 lat i jednocześnie jej twarz, wokalistka Ailyn. Na poprzednim albumie byłem w stanie zrozumieć, że hiszpańskie dziewczę nieco spłoszone, niedoświadczone. Na The Enigma of Life tak naprawdę nic się wokalnie nie zmienia w porównaniu z poprzednim krążkiem. Ani ilość naciąganych elektronicznie fragmentów, ani zbytnie przesłodzenie głosu, ani wciąż kiepski angielski akcent, który miejscami może brzmieć nawet ciekawie, ale na dłuższą metę irytuje. Jest kilka nielicznych fragmentów, gdzie głos Ailyn brzmi naturalnie i całkiem przyzwoicie, ale toną one w morzu naciągania. Choć nie chcę tego dopuszczać, to jakoś z głębi przebija mi myśl, że 29-letnia (no proszę, a wygląda młodziej…) Hiszpanka nie została przyjęta zespołu ze względu na walory wokalne.

         Growlu jest jak na lekarstwo. W dodatku razem z chórami mają rolę podobną, jak raperzy w popowych teledyskach, na zasadzie: Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść. Często jest to totalnie niewpasowane i wyrwane.

         Tło instrumentalne jest na przyzwoitym poziomie, lecz niczym nie zachwyca. Wstawki symfoniczne mogłyby brzmieć nieco naturalniej. Perkusja jest z tego rodzaju, że dopiero pod koniec albumu się zauważa, że jest. Nie przykuwa niczym uwagi. Motywy gitarowe to zwyczajna gra rytmiczna stanowiąca tło dla klawiszy.

         Co więc ratuje The Enigma of Life? Melodie i pewna dawka przebojowości. Nie jest to co prawda najlepszy środek ratujący płytę, ale dzięki kilku wpadającym w ucho piosenkom, pomimo ich banalności, album zostaje na chwilę w głowie i nie przelatuje przez nią jak woda. Co więcej, wiem, że niektórych z nich, jak „Fallen Angel” (ile już było piosenek o takim tytule?) czy „All My Dreams” będę słuchał jako „wypełniacza czasu”, bo nie powodują bólu przy słuchaniu i nie wymagają skupienia. Jednak tak samo czuję, że kiedy melodie się znudzą, album zostanie zapomniany.

niedziela, 4 września 2011

Delight - Eternity [2002]


Cicha postać polskiego gotyku.



                 Zespół Delight nie dorównuje popularnością liderom polskiej sceny gotyckiej (Closterkeller, Artrosis). Nie jest tak dobrze rozpoznawalny zarówno po nazwie, jak i brzmieniowo. Przyznam się, że do niedawna kojarzyłem ich granie tylko mniej więcej, przez pewnego rodzaju  mgłę. Przyszedł jednak czas na dogłębne poznanie grupy, która co jak co, ale ma na koncie aż pięć pełnometrażowych albumów. Pobieżne zapoznanie się z fragmentami wszystkich pięciu krążków najbardziej przykuło moją uwagę do tego, znajdującego się dokładnie pośrodku kariery Delight, czyli wydanego w 2002 roku Eternity.

                Album rozpoczyna utwór „The Hand”, który niefortunnie jest jednym z najgorszych na płycie z racji swej monotonności. Zespół gra przeciętnie, bez niczego odkrywczego, zaś wokal jest dość nużący. Z następnymi utworami zespół nabiera zarówno energii, jak i kreuje całkiem przyjemną, miejscami trochę mroczną i melancholijną atmosferę. Gra instrumentalna jest dość schematyczna i nie zachwyca. Gitary opierają się na prostych, rytmicznych riffach, perkusja nie zaskakuje, klawisze zaś budują całkiem ciekawy nastrój, za co spory plus. Rozwinięcie płyty przynosi także zmianę na lepsze w wokalach, które już nie nudzą, jednak ciągle brakuje im nieco żywiołowości.

                Pewien przełom następuje w utworze „Whale’s Lungs” (tytuł jakkolwiek zaskakujący, po zapoznaniu się z tekstem nabiera sensu). W tym utworze Delight nabiera życia, melodii i czegoś, co powoduje, że chce się słuchać dalej. Wrażenie to potęguje następny utwór zatytułowany „I Promise”.  Ładnie połączona moc i prędkość ze świetną linią wokalną i klawiszami ciągnie opinię o całym Eternity mocno w górę.

                Niestety kolejny utwór, „The Sun”, mający być zapewne w zamierzeniu spokojnym, klimatycznym motywem na płycie nie spełnia swojego zadania. Dłuży się i nie urzeka. Następnie napotykamy na przeciętne „Outherness” i kończący album „Wieczny Finał”, będący jednocześnie jedynym utworem na płycie zaśpiewanym po polsku. Od pierwszego przesłuchania wydaje się, że słowa całkiem nie pasują do linii wokalnej, tekst wydaje się jakby na siłę wciśnięty w takty muzyki. Jak się później dowiedziałem, jest to interpretacja wiersza Haliny Poświatowskiej. W moim odczuciu nie był to dobry zabieg, jednak to tylko subiektywna opinia.

                Podsumowując, album ma zarówno ciekawe, jak i nudno-sztampowe akcenty. Warto się z nim zapoznać choćby ze względu na dwa wyróżnione w recenzji utwory, a nuż komuś spodoba się taki właśnie typ grania. Płyta na pewno będzie wracała na mój odtwarzacz nieraz, nie stanie się jednak raczej czymś, co doceniam za wybitność i oryginalność.

Within Temptation - The Unforgiving [2011]

Nowy wizerunek, otoczka i przebojowość.

Holendrzy z Within Temptation długo, bo prawie 4 lata kazali nam czekać na kolejny po „The Heart of Everything” pełnometrażowy krążek.  W międzyczasie dostaliśmy fantastyczne DVD koncertowe „Black Symphony”, album z akustycznymi reinterpretacjami wcześniejszego repertuaru, singiel „Utopia”, który dawało się nawet słyszeć w radio.  Na pełny album pora była już jednak najwyższa i kolejne sztukowanie nie było w stanie tej luki zapełnić.

Mówiąc szczerze, to trochę się obawiałem co z tego wyjdzie.  Owa „Utopia” jakoś mnie nie przekonała, wokalne wojaże na nurt DJski pani den Adel także, zaś singiel „Faster” dość mocno zaskoczył silną zmianą stylistyczną.  Kawałek jest chwytliwy, stworzony w stylistyce typowo rockowej. Myślałem, że singiel będzie jedynym tak wyeksponowanym pod tym względem elementem na płycie, jak to często bywa, jednak myliłem się.

Warto wspomnieć, że „The Unforgiving” ma swoiste komiksowo-filmowe „zaplecze”, opowiadające historie podejmujące tematykę zła i moralności. Czy jest to pomysł dobry? Zależy to na pewno od odbiorcy. Ja osobiście widzę tu niewielką spójność obu elementów, ale to tylko subiektywna ocena. Zajmijmy się jednak muzyką.

 Płyta rozpoczyna się intrem powiązanym z owymi filmowymi historyjkami, po którym następuje „Shot In The Dark” i w tym momencie uświadamiamy sobie, że „Faster” nie będzie wyjątkiem na tej płycie.  Tym, co rzuca się w uszy są mocno ściszone w porównaniu do poprzednich płyt gitary. Wokal jest bardzo wyeksponowany, zdecydowanie dominuje muzykę. Brzmienie straciło na klasycznej symfoniczności, a co za tym idzie, na majestatyczności. Klawisze przywodzą trochę na myśl lata ’80, co zresztą potwierdziło się w wywiadzie z Sharon.  Ponadto, będąc już przy brzmieniu, na minus działa w mojej opinii jeszcze jedna rzecz.  Dolne częstotliwości są zbyt wyciszone. Nawet w momentach mocniejszego uderzenia czy też grania tłumionego nie czuć choć odrobiny mocy przesterowanych gitar.

To tyle o brzmieniu. Motyw energicznego, chwytliwego, rockowego utworu przewija się  prawie na każdej ścieżce tego albumu. Pomimo, albo właśnie z winy tej chwytliwości, wiele utworów jest do siebie podobnych i nie zapada w pamięci. Wyjątkami mogą być „Fire and Ice” czy „Lost”, ukształtowane w całkiem przyjemne ballady, jednak słychać w nich różnicę do ballad z wcześniejszej twórczości Holendrów, szczególnie w refrenach, które wydają się zbyt „przebojowe” jak na takie utwory. Całkiem pozytywnie zaskakuje przedostatni „A Demon’s Fate”, w którym przynajmniej na początku słychać gitary tworzące riffy choć trochę metalowe, za to utwory takie jak „Sinéad” mogłyby spokojnie stać się przebojami dyskotekowymi. „Stairway To The Skies” kończy album z pewną dawką emocji. Mimo blisko godziny grania, album mija szybko i nie dłuży się.

Przyszedł czas na podsumowanie. „The Unforgiving” to album rockowy z dużą dawką elektroniki. Dla mnie, jako człowieka, dla którego Within Temptation było zespołem kształtującym niegdyś w pewnej mierze preferencje muzyczne album ten brzmi obco i myślę, że wielu ludzi ma podobne odczucia. Daleki jestem od naklejania plakietki „komercja” i panicznego unikania rzeczy z taką plakietką, jednak w tym wypadku wydaje mi się, że muzycy chcieli nieco przedobrzyć. Zapewne zyskają dzięki temu nowych słuchaczy z innymi preferencjami i może taki właśnie był zamysł, tego nie wiemy.  Tak czy inaczej, każdy fan Within Temptation powinien ten album przesłuchać i sam ocenić, czy kupuje nowy wizerunek Holendrów czy nie. Ja pozostawię sobie „The Unforgiving” jako muzykę lekką, łatwą i przyjemną, lecz mdlącą w nadmiarze.