niedziela, 4 września 2011

Delight - Eternity [2002]


Cicha postać polskiego gotyku.



                 Zespół Delight nie dorównuje popularnością liderom polskiej sceny gotyckiej (Closterkeller, Artrosis). Nie jest tak dobrze rozpoznawalny zarówno po nazwie, jak i brzmieniowo. Przyznam się, że do niedawna kojarzyłem ich granie tylko mniej więcej, przez pewnego rodzaju  mgłę. Przyszedł jednak czas na dogłębne poznanie grupy, która co jak co, ale ma na koncie aż pięć pełnometrażowych albumów. Pobieżne zapoznanie się z fragmentami wszystkich pięciu krążków najbardziej przykuło moją uwagę do tego, znajdującego się dokładnie pośrodku kariery Delight, czyli wydanego w 2002 roku Eternity.

                Album rozpoczyna utwór „The Hand”, który niefortunnie jest jednym z najgorszych na płycie z racji swej monotonności. Zespół gra przeciętnie, bez niczego odkrywczego, zaś wokal jest dość nużący. Z następnymi utworami zespół nabiera zarówno energii, jak i kreuje całkiem przyjemną, miejscami trochę mroczną i melancholijną atmosferę. Gra instrumentalna jest dość schematyczna i nie zachwyca. Gitary opierają się na prostych, rytmicznych riffach, perkusja nie zaskakuje, klawisze zaś budują całkiem ciekawy nastrój, za co spory plus. Rozwinięcie płyty przynosi także zmianę na lepsze w wokalach, które już nie nudzą, jednak ciągle brakuje im nieco żywiołowości.

                Pewien przełom następuje w utworze „Whale’s Lungs” (tytuł jakkolwiek zaskakujący, po zapoznaniu się z tekstem nabiera sensu). W tym utworze Delight nabiera życia, melodii i czegoś, co powoduje, że chce się słuchać dalej. Wrażenie to potęguje następny utwór zatytułowany „I Promise”.  Ładnie połączona moc i prędkość ze świetną linią wokalną i klawiszami ciągnie opinię o całym Eternity mocno w górę.

                Niestety kolejny utwór, „The Sun”, mający być zapewne w zamierzeniu spokojnym, klimatycznym motywem na płycie nie spełnia swojego zadania. Dłuży się i nie urzeka. Następnie napotykamy na przeciętne „Outherness” i kończący album „Wieczny Finał”, będący jednocześnie jedynym utworem na płycie zaśpiewanym po polsku. Od pierwszego przesłuchania wydaje się, że słowa całkiem nie pasują do linii wokalnej, tekst wydaje się jakby na siłę wciśnięty w takty muzyki. Jak się później dowiedziałem, jest to interpretacja wiersza Haliny Poświatowskiej. W moim odczuciu nie był to dobry zabieg, jednak to tylko subiektywna opinia.

                Podsumowując, album ma zarówno ciekawe, jak i nudno-sztampowe akcenty. Warto się z nim zapoznać choćby ze względu na dwa wyróżnione w recenzji utwory, a nuż komuś spodoba się taki właśnie typ grania. Płyta na pewno będzie wracała na mój odtwarzacz nieraz, nie stanie się jednak raczej czymś, co doceniam za wybitność i oryginalność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz