wtorek, 6 września 2011

Sirenia - The Enigma of Life [2011]

Ktoś nie odrobił pracy domowej…


         Po dwóch latach od wydania średniego The 13th Floor Sirenia powraca. Mówiąc szczerze, spodziewałem się pewnej rehabilitacji, spojrzenia na to, co na poprzedniej płycie poszło nie tak, jakiegoś odkupienia błędów. Co napotykają moje oczekiwania? Perfidne powielenie i pogłębienie błędów + brak ciekawych pomysłów.

         Warto tu wspomnieć jedną rzecz. Muzycy z Sirenii przestali kreatywnie pisać muzykę. Robią teraz coś, co wygląda na podczepianie pod schematy, tego, co akurat przyjdzie do głowy. Przeważająca większość utworów opiera się na jednym i tym samym szablonie, czyli: miks refrenowo-zwrotkowy, chór, solówka, refren, koniec. Na domiar tego, solówki są zazwyczaj powtórzeniem motywu wokalnego z refrenu z niewielkimi wariacjami. Po kimś takim, jak Morten Veland spodziewać można się było więcej.

         Kolejna sprawa, to nabytek Sirenii sprzed 3 lat i jednocześnie jej twarz, wokalistka Ailyn. Na poprzednim albumie byłem w stanie zrozumieć, że hiszpańskie dziewczę nieco spłoszone, niedoświadczone. Na The Enigma of Life tak naprawdę nic się wokalnie nie zmienia w porównaniu z poprzednim krążkiem. Ani ilość naciąganych elektronicznie fragmentów, ani zbytnie przesłodzenie głosu, ani wciąż kiepski angielski akcent, który miejscami może brzmieć nawet ciekawie, ale na dłuższą metę irytuje. Jest kilka nielicznych fragmentów, gdzie głos Ailyn brzmi naturalnie i całkiem przyzwoicie, ale toną one w morzu naciągania. Choć nie chcę tego dopuszczać, to jakoś z głębi przebija mi myśl, że 29-letnia (no proszę, a wygląda młodziej…) Hiszpanka nie została przyjęta zespołu ze względu na walory wokalne.

         Growlu jest jak na lekarstwo. W dodatku razem z chórami mają rolę podobną, jak raperzy w popowych teledyskach, na zasadzie: Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść. Często jest to totalnie niewpasowane i wyrwane.

         Tło instrumentalne jest na przyzwoitym poziomie, lecz niczym nie zachwyca. Wstawki symfoniczne mogłyby brzmieć nieco naturalniej. Perkusja jest z tego rodzaju, że dopiero pod koniec albumu się zauważa, że jest. Nie przykuwa niczym uwagi. Motywy gitarowe to zwyczajna gra rytmiczna stanowiąca tło dla klawiszy.

         Co więc ratuje The Enigma of Life? Melodie i pewna dawka przebojowości. Nie jest to co prawda najlepszy środek ratujący płytę, ale dzięki kilku wpadającym w ucho piosenkom, pomimo ich banalności, album zostaje na chwilę w głowie i nie przelatuje przez nią jak woda. Co więcej, wiem, że niektórych z nich, jak „Fallen Angel” (ile już było piosenek o takim tytule?) czy „All My Dreams” będę słuchał jako „wypełniacza czasu”, bo nie powodują bólu przy słuchaniu i nie wymagają skupienia. Jednak tak samo czuję, że kiedy melodie się znudzą, album zostanie zapomniany.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz