poniedziałek, 29 października 2012

Victorians - Aristocrats' Symphony - Revival [2012] + wywiad


Poznajcie wiktoriańskie brzmienie.


Po dłuższej przerwie w pisaniu postanowiłem wziąć na warsztat kogoś świeżego, a zarazem wyjątkowego. Victorians – Aristocrats’ Symphony, czyli bielski kwartet wykonujący metal symfoniczny z rozmaitymi wpływami z właśnie wydanym albumem „Revival” okazał się być doskonałym celem na kolejną recenzję. Muzycy, którzy notabene odpowiedzialni byli za opisywane jakiś czas temu na tejże stronie Noxiferis odpowiedzieli mi na kilka pytań wyjaśniając okoliczności powstania zespołu i dzieląc się swoimi inspiracjami.

THoG: Jak mi wiadomo, jeszcze do niedawna w podobnym składzie tworzyliście typowo gotycki zespół Noxiferis. Co was skłoniło do sięgnięcia po klimaty wiktoriańskie? Skąd niecodzienny pomysł połączenia ich z visual kei?

Utis: No właśnie... z tym “typowym” gotykiem zawsze był problem. Noxiferis miał być progresywnym zespołem gotyckim i był takim przez kilka lat. Bardzo lubimy takie klimaty i zawsze z sentymentem wspominamy utwory i koncerty, które przyszło nam zagrać pod sztandarem Noxi, ale pojawiły się pewne sygnały, które kazały nam zastanowić się: czego oczekujemy po swojej twórczości?

Vi: W Noxiferis popuściliśmy wodze naszych fantazji. Skupiliśmy się na gotyckich wokalach oraz progresywnych rytmach i gitarach. Całość wyszła dość oryginalnie, co powodowało zainteresowanie innych muzyków, natomiast - według mnie - materiał nie sprawdził się na koncertach. Podjęliśmy decyzję, że zespół chce się skupić na graniu koncertów, ponieważ to publiczność daje nam energię do dalszego działania. Pozostając wiernymi naszym klimatom, naszą uwagę przenieśliśmy w kierunku pięknych melodii, koncertowych utworów oraz charakterystycznego image’u. Chcemy grać muzykę, która nie pozawala zostać obojętnym oraz dawać z siebie wszystko na koncertach.

Utis: Kiedy doszliśmy do przekonania, że potrzebujemy takiego projektu jak Victorians, ważna była dla nas właśnie idea, która byłaby czymś nadrzędnym w stosunku do twórczości muzycznej, a w przypadku idei zazwyczaj dochodzi się do rewolucji (albo odrodzenia). My wierzymy, że sztuka może odmienić ludzkie życie i świat wokół nas, który w swoim pośpiechu ślizga się jedynie po powierzchniach prawdziwych wartości i jest jak wielki gorset, który trzeba rozciąć, aby znaleźć miejsce dla urzeczywistnienia swoich fantazji (a tak się składa, że nasze krążą wokół kultury XIX wieku)

THoG: Z tego, co wyczytałem z informacji o Was, aranżacjami symfonicznymi, które zdecydowanie dominują w Waszej muzyce zajmuje się basista. Czy wszystko komponowane i nagrywane jest za pomocą wtyczek i syntezatorów, czy może użyliście na Waszym albumie kilku prawdziwych instrumentów? 

Utis: Basista to mało powiedziane! Nazwijmy go nieskromnie multiinstrumentalistą. W Noxiferis grał podczas koncertów raz na perkusji, innym razem na klawiszach, teraz na basie, a oprócz tego jest wieloletnim gitarzystą solowym innych zespołów... podobnie zresztą nasz perkusista! Ale do meritum: z zapisem nutowym i rozpisywaniem partytur nie ma problemu... Problem pojawia się w momencie, kiedy musisz wynająć orkiestrę... może nie tyle “wynająć”, bo to standardowa usługa, ale “wyłożyć środki” na wynajem :)Dlatego orkiestracje, które naszym zdaniem brzmią rewelacyjnie, pochodzą z magicznego pudełka i wygimnastykowanych paluchów... 

Vi: Dbam tylko o to, aby nasza muzyka brzmiała "pełnie" i spójnie.

THoG: W jaki sposób radzicie sobie z tak zawiłymi aranżacjami na koncertach nie posiadając klawiszowca?

Vi: Z przyczyn praktycznych, nasze misternie zaaranżowane orkiestracje są jedynie uzupełnieniem koncertowych rytmów oraz riffów, wypełniających przestrzeń pomiędzy wersami ożywionymi potężnym operowym głosem naszej wokalistki Eydis.

Utis: To prawda! Chociaż przez długi czas szukaliśmy klawiszowca, który uzupełniłby nasz skład, ostatecznie zaniechaliśmy tej czynności i świetnie radzimy sobie jako kwartet. Co do występów na scenie: oczywistej legitymizacji takiego grania udzieliły nam inne zespoły, które bądź to mają klawiszowców, ale grają oni tylko niektóre partie instrumentów (patrz: Nightwish i in.), a reszta orkiestracji gra sobie w tle, bądź nie mają klawiszowca, a orkiestracje stanowią tylko uzupełnienie kompozycji (Amaranthe i in.) 

THoG: Muszę przyznać, że album "Revival" brzmi całkiem dobrze. Kto stoi za jego realizacją? 

Utis: Mariusz Piętka z częstochowskiego MP Studio. Świetny człowiek i świetny fachowiec, emanujący spokojem, cierpliwie odpowiadający na wszystkie nasze pytania. Zdecydowanie osoba i studio godne polecenia, co z czystym sumieniem robię!!! 
Płyta została wydana w formie digipacka, z grafikami naszego pomysłu i wykonania.

THoG: Płyta wydana, więc jakie plany na najbliższą przyszłość?

Vi: Teraz pozostało nam już tylko zdobycie serc wszystkich miłośników symfonicznego metalu na całym świecie. Tak, plany mamy śmiałe, ale wiary w siebie nam nie brakuje, wystarczy spojrzeć na to, jak bawi się publiczność na naszych koncertach.

Utis: O tak! Koncerty!!!

THoG: Z pewnością wiele osób, tak jak ja, chciałoby zobaczyć Was na żywo. Możemy spodziewać się jakieś trasy koncertowej?

Vi: Niestety, trasa wiąże się z kosztami, więc będziemy się musieli wstrzymać z nią do momentu, aż będziemy wiedzieć, że posiadamy odpowiednie zainteresowanie w poszczególnych miastach. W chwili obecnej pracujemy nad naszym pierwszym teledyskiem, który - mamy nadzieję - pomoże nam dotrzeć do odpowiedniej ilości fanów.

Utis: Co nie zmienia faktu, że gdy nadarzy się okazja do zagrania koncertu, choćby w najdalszym zakątku Polski, na pewno będzie można na nas liczyć! Początkiem listopada będzie nas można zobaczyć na kilku koncertach na Śląsku i w Małopolsce, u boku Radogosta i Silent Stream Of Godless Elegy, a 15 grudnia we Wrocławiu wraz z japońską gwaizdą muzyki rockowej - zespołem Black Line.

THoG: Co robicie poza zespołem? Posiadacie jakieś side projecty, tudzież pasje pozamuzyczne?

Vi: Interesuje mnie wiele form kreatywnego wyrazu takich jak wszelaka grafika, ruchomy obraz jak i ożywianie komputerów 
;)

Utis: To się może źle skończyć... składanie hołdu własnej próżności... ale brzmi ekscytująco... więc napiszę, że kocham książki \m/ 

THoG: Na koniec jeszcze jedno pytanie: czy jest jakiś zespół, z którym najbardziej chcielibyście zagrać na jednej scenie?

Vi: Tak. Jest taki zespół, który chcieli byśmy poprosić o supportowanie nas: Nightwish ;)A tak naprawdę to uważam, iż Tuomasowi należy się szacunek za to co robi w materii popularyzowania symfonicznego metalu.

Utis: Bez komentarza… chociaż nie, są 2 polskie nowe zespoły z którymi chciałbym dzielić scenę: Electric Chair i Kingom Waves.
Dzięki i Pozdrawiamy!

-----------------------------------------------------------------------------------------------
    
Dowiedzieliśmy się sporo, a więc czas przejść do sedna. Na „Revival” dostajemy 10 utworów o tytułach, które w tym gatunku raczej niczym nie zaskakują. Otwierający przedstawienie „Descent of Your Destiny” już od początku ukazuje całe symfoniczne oblicze grupy. Bardzo ciekawy „groove” w połączeniu z lekko orientalnym zabarwieniem zaciekawia i jak najbardziej wzbudza chęć do dalszego słuchania. Dość urozmaicony, z ciekawą linią – jeden z najlepszych utworów na płycie.

Po nim następuje „In the End” zaaranżowany bez większej filozofii jako typowy utwór gothic metalowy. Nie zamierzam jednak sugerować iż jest „zwyczajny”, gdyż główna melodia jak i poboczne orkiestracje są niesamowicie dobrze ułożone i wykonane. Jest to bezsprzecznie utwór, po którym płyta będzie kojarzona. Gdy po raz pierwszy odsłuchiwałem „Revival” odtworzyłem go 3 razy jeszcze przed zapoznaniem się z resztą krążka…

…która niestety wraz trzecim utworem zaczęła mnie nieco rozczarowywać. W „Voice of Eternal Love” słychać bowiem, jak na mój gust, przeładowanie elementami symfonicznymi, które do tej pory przepuszczały gitary zachowując bliską granicy, ale jednak równowagę. Powermetalowe rytmy wraz z przeładowaniem symfonicznym ocierają się zazwyczaj o kicz, także trzeba z tym uważać.

Czwarty utwór na szczęście rekompensuje wszystko. Jest piękny i potężny, słychać w nim wyraźne inspiracje zespołami sceny holenderskiej. Świetne, wręcz czarujące są wokale Eydis, o których jeszcze w tej recenzji nie wspominałem. Dziewczyna zrobiła naprawdę duże postępy w porównaniu z nagraniami Noxiferis, które też nie były złe. W głosie słychać większą estetykę, dynamikę. Bardzo ładnie brzmią nieco niższe zejścia, o których wokalistki często zapominają w pogoni za idealnym sopranem.

Przesłuchujemy „Siren”, którego refren nieco za mocno przypomina dokonania Nightwisha i co czujemy? Coś tutaj chyba zbyt mocno pędzi nie dając chwili wytchnienia. Tak właśnie jest i nie zmienia się to aż do końca. Wiktoriańska maskarada trwa bezlitośnie dalej i ani myśli dać nam nieco czasu na złapanie oddechu. Nie mówię tutaj o typowych balladach, które nie na każdej płycie muszą się znaleźć, ale próżno szukać na „Revival” wyciszeni. Płyta przytłacza mnogością elementów symfonicznych i jest według mnie pod tym względem „przedobrzona”. 

Nie inaczej jest przy „Servants of Beauty” i „Prince of Night”. Utwory są dobre, jednak prawie nieustannie świecące wskaźniki maksymalnego poziomu na moim mikserze sugerowałyby bardziej, że słucham albumu black- czy deathmetalowego. W „Don’t Let Them Cut My Wings” zespół ponownie wraca do niezbyt lubianej przeze mnie stylistyki powermetalowej by w "Juliet’s Tale" po raz kolejny pokazać kunszt swoich kompozycji i przede wszystkim linii wokalnych. „Creed” bardzo ładnie kończy album dając wreszcie nieco więcej zróżnicowania dynamiki, co zostawia miłe wrażenia po tym, jak wybrzmią ostatnie dźwięki.

Jaka jest cała płyta? Na pewno dobra, miejscami wyśmienita, zaś na pewno też nie idealna. Elementy symfoniczne w muzyce metalowej mogą tworzyć cudowne i potężne efekty, jednak warto pamiętać, że jakkolwiek bardzo chcemy, by nasza muzyka była nimi nasycona, należy pamiętać, iż to właśnie rozważne ich stosowanie oraz pozwalanie słuchaczom na lekkie ochłonięcie, by za chwile znów ich czymś zaskoczyć. To naprawdę potęguje efekty.

Victorians - Aristocrats' Symphony – niewątpliwie wyjątkowy na naszej, krajowej scenie zespół ma aspiracje i predyspozycje do dalszej, owocnej w sukcesy działalności. Myślę, że po pewnym „dotarciu się” wszystkich zgromadzonych pomysłów i wykorzystaniu całego potencjału, który czuć w ich muzyce będą w stanie zdziałać jeszcze dużo dobrego (czego i sobie życzę, ponieważ chętnie posłucham :).




wtorek, 14 sierpnia 2012

L'Âme Immortelle - Momente [2012]


Zatopmy się w tym smutku jeszcze raz...

                   L'Âme Immortelle od przynajmniej ostatnich kilku płyt tworzy muzykę dość jednolitą, która jednak mi osobiście się podoba i nawet na dłuższą metę nie nudzi. Niektórzy na pewno mogliby duetowi z Austrii zarzucić braki w wyrafinowaniu czy nawet ocieranie się o kicz, w szczególności jeśli chodzi o teksty), ja za to zauważam w tym, słusznie lub nie, prawdziwe emocje, mimo tego, że okraszone gotycką, groteskową, egzaltowaną otoczką. Po godzinach spędzonych w moim życiu na słuchaniu albumów L'Âme Immortelle, kiedy tylko dowiedziałem się o wydanym w bieżącym roku albumie „Momente” od razu postanowiłem sprawdzić, co wiedeńczycy dla nas przygotowali.

                Mówiąc prosto z mostu – płyta nie zaskakuje stylistyką materiału. Po takiej wstępnej ekspertyzie można by mniemać, że moja ocena będzie negatywna bądź neutralna…i tu Was zaskoczę. „Momente” to w moim odczuciu najlepszy, najlepiej napisany, wyprodukowany i dopracowany album L'Âme Immortelle.  W moim odczuciu płyta jest mocno ciągnięta w górę przez rockowo-balladowe kawałki takie jak „No Goodbye”, „Wie Tränen Im Regen” czy „Why can’t I make you feel”. Mamy w nich jeszcze więcej wczucia, dramatyzmu i tragiczności, wszystko jednak zrobione jest tak, by nie mdliło nadmiarem poezji w stylu nastoletnich gotów. Nieco mniej, jak zresztą zawsze, przekonują mnie industrialne utwory Thomasa, są dla mnie nieco zbyt agresywne i dyskotekowe, choć na „Momente” i tak jeszcze nie jest najgorzej.

                Bardzo podoba mi się sposób, w jaki album został nagrany i zmiksowany. Jest dużo elektroniki, jednak przeplata się ona bardzo płynnie z żywymi instrumentami. Całość niesamowicie żyje, jest namacalna i „soczysta”. Dynamika wspaniale podkreśla przejścia i zmiany w utworach. Naprawdę, słuchanie tej płyty w dobrych warunkach to prawdziwa przyjemność.

                Po przesłuchaniu całości, najnowszy album L'Âme Immortelle pozostawia niedosyt i jest to bardzo dobry znak. Zespół pokazuje, że grając bardzo podobną muzykę jak na kilku wcześniejszych wydawnictwach można uczynić ją ciekawą nawet dla ludzi osłuchanych z wcześniejszą twórczością. Czekam na kolejną, jeszcze lepszą płytę!

 

poniedziałek, 14 maja 2012

Kriegseisen - Against Lies And Betrayal [2006]


Pomeranian Black Metal w natarciu


                W tym momencie znów powieje nostalgią. Kriegseisen – horda, która swego czasu trzęsła dość solidnie trójmiejską sceną, rozwiązana dwa lata temu, na moim odtwarzaczu gości jeszcze raz na jakiś czas. Być może, że z powodu sentymentu i uroku dawnych, trójmiejskich koncertów, ale i nie bez znaczenia całkiem przyzwoitej muzyki.

                „Against Lies And Betrayal”, czyli nagrane w 2006 roku to kawałek porządnego, zimnego black metalu, który nie sili się jak wiele zespołów, na technikę I selektywne brzmienie. Dostajemy muzykę, która brzmi naturalnie i wściekło. Brzmienie tego krążka kojarzy się z latami ’90, za co duży plus. Kompozycje energetycznie i płynnie prą naprzód, a co ważne – nie nudzą. Czwórce pomorskich muzyków bardzo dobrze udało się zaplanować kawałki. Zwolnienia są tam, gdzie być powinny, a tempo w krótkim czasie wraca do solidnego galopu.

                Z pięciu utworów zdecydowanie wyróżnia się „The Highest Throne”, który buduje klimat wstępem na basie oraz wprowadza wolniejsze tempo, pozwalając nieco ochłonąć. Kawałek według mnie świetnie sprawdza się jako wyjście z płyty. Jest długi, spokojny, lecz nie nudny i pozostawia bardzo przyjemną łunę atmosfery, nie pozwalając na brutalne ucięcie płyty.

                Wracając do samego  nagrania – jak już wspomniałem, wszystko brzmi bardzo naturalnie. Słychać nieco amatorski sposób realizacji płyty, co jednak w tym przypadku działa na plus. Perkusja czasami w niewielkim stopniu wychyla się z tempa, bas brzmi bardzo dobrze, gitary mogłyby posiadać trochę mniej siarki, zaś wokal – dobry, agresywny skrzek ma nieco za dużo środka. Jednak realnie patrząc, chyba zostawiłbym ten krążek taki, jaki jest, gdyż to jest właśnie jego urok.

                Podsumowując – jest to na pewno propozycja ciekawa dla ludzi lubiących undergroundowy black metal, a nie wiedzą, że ktoś bardzo blisko robi lub robił dobrą muzykę. Szkoda, że zespół już nie tworzy, bo wydana 3 lata później EPka „God of War” również zapowiadała dobrą przyszłość Kriegseisen. Pozostaną nagrania.





piątek, 20 kwietnia 2012

Anneke Van Giersbergen - Everything Is Changing [2012]

Kryzys wieku średniego.


                W życiu każdego człowieka przychodzi czas, kiedy chce się coś zmienić. Nie zawsze jest to racjonalne i czasami robione jest na przekór radom z zewnątrz. Każdy ma jednak wolną wolę i robi, mniej lub bardziej to, co mu się podoba. Anneke Van Giersbergen po odejściu z The Gathering raczyła nas płytami albo akustycznymi, albo utrzymanymi w klimacie soft rock. W tym roku, jak widać, nagrywanie tych samych piosenek po raz trzeci (wiem, uszczypliwość, wybaczcie) całe szczęście nie przyszło jej do głowy i dostaliśmy nowy materiał.

                „Everything Is Changing” – tak brzmi, bądź co bądź, adekwatna nazwa albumu, który pewnego sobotniego przedpołudnia wrzuciłem na odtwarzacz i pomknąwszy na spacer przystąpiłem do przesłuchiwania. Wrażenia, co dziwne, jak na płytę ulubionej wokalistki, były dość nijakie. Na płycie otrzymujemy radosno-niezbyt-głęboko-refleksyjny pop-rock, okraszony głosem Anneke, który nie bardzo ma okazję rozwinąć swoje skrzydła tak, jak w wielu poprzednich, znakomitych nagraniach. Muzyka nie jest najgorsza, jednak brzmi dość bezpłciowo, mdło, czasami bardzo niesmacznie kojarzy się z muzyką użytkową z np. reklam.  Poprawiają to niektóre, całkiem dobre elementy, jak np. dość „metalowo” brzmiące riffy z „Stay” i „Too Late”, czy dobre kompozycje („1000 Miles Away From You”). Największą bolączką tej płyty jest jednak to, że w tej muzycznej, przez większość czasu mętnej papce niknie wspaniały głos. Jest to tym bardziej niedorzeczne, iż jest to płyta solowa.

                Albumu da się słuchać, jest melodyjny, lekki, lecz niestety pusty w środku. Mam wrażenie, jakoby 39-letnia Holenderka wchodząc w tak nieprzyjemny okres życia próbowała dodać sobie więcej przebojowości, „odmłodzić” się przez energetyczną muzykę i proste (mówiąc szczerze, czasami banalne) teksty. Jest to może dobre, ze względu na zmianę potrzeb i postrzegania pewnych spraw, jednak dla odbiorcy przyzwyczajonego do naturalności i charyzmy dawnej Anneke, taki wizerunek i taka muzyka mogą być, tak jak dla mnie, słabo przyswajalne. Znacznie lepiej odnajdywałem się w metaforycznych, zawiłych tekstach z okresu The Gathering niż w prostych lirykach o treści obyczajowej rodem z nieco bardziej ambitnego popu. Podobną płytę w 2006 dostaliśmy od Liv Kristine. Może to taka naturalna potrzeba wokalistek p 30-tce. Tytuł tej płyty ma dla mnie osobiście nieco gorzkie zabarwienie, zapowiada bowiem, że muzyki, jaką Anneke tworzyła kiedyś już nigdy nie dostaniemy z powrotem, gdyż przecież wszystko się zmienia.

                Podsumowując, poprzednie płyty akustyczne miały w sobie jeszcze „duszę” – to coś, co pozwalało czuć, że jest to ta konkretnie wokalistka. Na „Everything Is Changing” dostajemy mało wyrazistą muzykę, której po prostu da się słuchać gdzieś w tle. To zdecydowanie za mało.

PS. Na dobrą sprawę, ze względu na przynależność gatunkową ta płyta nie powinna była znaleźć się na łamach tego bloga. Znalazła się tu ze względu na muzyczną przeszłość wokalistki, ciekawość słuchaczy na jej dalsze losy oraz moją osobistą sympatię.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Voyage - Embrace [1995]

Zapomniana magia.


         Voyage – pod takim szyldem pełnometrażowy album zdążyli nagrać ludzie w późniejszym czasie odpowiedzialni za Within Temptation. Dziś niewiele osób pamięta o tym zespole, sam album także wydaje się być niesłusznie postrzegany jako mało istotny lub też jest po prostu mało znany. Warte zaznaczenia na samym początku recenzji jest to, jak mocne „Embrace” budzi skojarzenia z dwoma innymi albumami holenderskiej fali gothic metalu, a mianowicie z wydanym w tym samym roku „Mandylionem” The Gathering oraz młodszym o 5 lat „Mother Earth” Within Temptation. Płyty te mają bardzo podobny, osadzony w takiej samej rzeczywistości klimat. Z całej trójki emanuje tajemnica oraz cicha, lecz potężna siła płynąca z głębi Ziemi. Zapoznanie się z tymi trzema albumami daje pełny obraz tego, co ugruntowało holenderski gotyk w latach ’90.
 
         Przystąpmy jednak do opisania samej muzyki. Na „Embrace” wybrzmiewa coś, co najogólniej ocenić można jako doom metal, przez który zdaje się nieuchronnie przebijać to, co słyszeliśmy później w gotyckich dokonaniach Within Temptation. Są klawiszowe i perkusyjne motywy etniczne, jednak klasyfikowanie płyty jako folk metal, z czym się spotkałem np. na Wikipedii, jest duuużym nieporozumieniem. Klawisze, za sprawą Martijna Spierenburga dominują bezsprzecznie całość muzyki Voyage, która w wielu miejscach pozbawiona jest podkreślonego rytmu, co czyni ją bardzo „płynną” oraz buduje znaną nam z późniejszych dokonań owego klawiszowca atmosferę. Dwa różnopłciowe wokale są bardzo wpasowane, a podczas nagrania cudownie dopasowano do nich pogłosy i efekty, przez co bardzo dobrze podkreślają tło muzyczne. Mamy też na albumie wokalną niespodziankę – pojawiającą się jedynie w utworze „Frozen” młodziutką, 21-letnią Sharon den Adel. Jest to zarazem jedno z jej pierwszych (jeśli nie pierwsze) z profesjonalnych nagrań.


         Atmosfera „Embrace” wzbudza refleksje o tajemnicach natury. Odsłania ich rąbek, jednak nie odkrywa ich przed nami. Daje pole do marzeń i wyobraźni. Pozwala na chwilę wejść do innego, fantastycznego świata, który jest bardzo blisko. Wszystko jest niezwykle poruszające i osobiste. Wraz z dwoma wymienionymi na początku albumami „Embrace” tworzą trylogię, która powinna być obowiązkowa dla każdego zainteresowanego tą muzyką. Każda z płyt jest nieco inna, wszystkie niewątpliwie uwrażliwiają na piękno muzyki i świata, pozwalają na małą podróż do czasów, w których, można rzec -  nieświadomie, tworzone były podwaliny pod nowy obraz muzyki gotyckiej. 


wtorek, 27 marca 2012

Noxiferis - Signum Noctis [2010]


Sięgając do gotyckiego podziemia.

Na zespół Noxiferis trafiłem przypadkiem, przeglądając wirtualną plątaninę linków. Z racji granego przez nich gothic metalu, wyróżniającego się nieco spośród fali zespołów thrash & heavy oraz dopracowanej oprawy graficznej pokusiłem się o zapoznanie się z twórczością.

Signum Noctis, pierwsze demo kapeli z Bielska-Białej, można je za darmo ściągnąć z Internetu, co powoli staje się standardem, jednak mimo wszystko jest dużym plusem.  Dostajemy 45 i pół minuty muzyki podzielone na siedem ścieżek.

Płytę rozpoczyna nieco „kościelny” wokal Eydis na „Alea Iacta Est”, czyniący zarazem ten utwór jedyną piosenką obcojęzyczną na nagraniu. Utwór jest interesujący, jednak kompozycyjnie opiera się de facto na trzech motywach z solówkami, co w połączeniu z powtarzającym się tekstem może być nieco nużące. Powróćmy jednak do wokalu. Nie da się ukryć, że w mniejszym lub większym stopniu, w zależności od momentu na płycie ma on pozycję dominującą nad resztą muzyków. Wokalistka stara się wyciągać wysokie, jak najbardziej operowe dźwięki przez większość czasu, gdy ją słychać. W dodatku linia wokalu często jest dublowana, co nieco przytłacza słuchającego. Moc w głosie to jedno, ale dopiero umiejętne jej wykorzystanie pozwala na bardzo dobry efekt. Zostawiając na razie wszelkie uwagi, wsłuchujemy się, gdyż jako druga ścieżka rozbrzmiewa „Enfer”, który robi naprawdę przyzwoite wrażenie. Umiejętne dopasowanie gitar i perkusji, jak i dość ciekawa melodia wokalna zachęcają do dalszego słuchania. Powoli zaczyna się też budować klimat oraz „tożsamość” muzyki Noxiferis. Kolejny „Alabaster” przynosi nieco lekkości po poprzednich kompozycjach, głównie poprzez zmniejszenie owej wcześniejszej ciężkości z wokalu.  „Wojna Królów” jest niezłym, podobnym do poprzedniego kawałkiem, choć trochę psuje ją mający być zapewne mocno technicznym, motyw tłumionych gitar i podwójnej stopy z początku i końca utworu.  Wydaje się trochę wyrwany z atmosferycznej i nieco mglistej stylistyki. Przyjemną aurę podtrzymuje zaś instrumentalny „Mrok”, będący moim osobistym faworytem na Signum Noctis. „Życie Wieczne” wprowadza nieco przyjemnego spokoju, następnie „Miecz Szaleństwa i Tajemnicy” kończy płytę kilkoma ostatnimi uderzeniami. 

Signum Noctis nagrywane było amatorsko, toteż ocena nagrania nie powinna być zbyt surowa. Głównie przyczepić się można do zbyt głośnego wokalu, całości słuchać się da całkiem strawnie, ogarnięcie instrumentalistów także jak na zespół ligi lokalnej jest dobre.

Czy warto płytę przesłuchać? Jeśli choć trochę lubimy klimaty gotyckie, to jak najbardziej. Nie dlatego, że jest wybitna, ale choćby po to, by wiedzieć, co się w danym gatunku w naszym kraju robi poza Closterkellerem czy Artrosis. Jak się dowiedziałem, członkowie Noxiferis pracują aktualnie nad projektem Victorians, który ma być bardziej wysublimowany. Czekamy na efekty!


Od dnia dzisiejszego będę także w miarę możliwości dostarczał link do wybranej przeze mnie ścieżki z recenzowanego albumu, aby umożliwić szybki pogląd na opisywaną muzykę. Enjoy!




sobota, 24 marca 2012

Vesania - God The Lux [2005]

Blackmetalowa destrukcja w industrialnej otoczce.

                Prowadzona przez Oriona Vesania na drugiej płycie studyjnej wyraźnie zmienia kierunek, w którym celuje swoją muzykę. Z symfonicznego black metalu w starym stylu zespół przemienia się w industrialną maszynę wojenną przywołującą w wyobraźni postapokaliptyczne wizje. Czy było to dobre posunięcie? Postaramy się ocenić.

                Zacznijmy od układu ścieżek (o ironio!). Wszystkie piosenki, jak na poprzedniej płycie przed własnymi tytułami określone są jako „Path I, II” itd… (zastosowano jedynie zmianę cyfr z arabskich na rzymskie), co zapewne służy podzieleniu płyty bardziej na części, niż na piosenki do słuchania osobno. Ponadto znajdujemy trzy interludy : Lumen Clamosum („światło hałaśliwe”; w utworze zaskakują ukryte pod elektronicznymi brzmieniami słowa modlitwy „Święty Boże, Święty mocny, Święty nieśmiertelny”), Lumen Funescum („światło zabójcze”) oraz Lumen Coruscum („światło migające”). Nadają one niewątpliwie klimatu oraz nieco wytchnienia pomiędzy naprawdę mocnymi kawałkami. Prócz tego, jako „Path XIII” dostajemy od Oriona i spółki 25:59 minut ciszy.

                Technicznie album jest bardzo dobry. Szybkie tłumione partie gitarowe wraz z perkusją brzmią jak napędzane przez szwajcarski zegarek. Zabójczy motyw z przechodzeniem w triole znajdziemy m.in. w „Path II. Posthuman Kind”. Baza gitarowo-bębniarska stoi na naprawdę wysokim poziomie i już sam ten fakt zachęca do zapoznania się z płytą. Znajdziemy tu zarówno blasty, jak i bardziej stonowane rytmy (np. „Path VI. Phosphorror” ).  Nie zapominajmy jednak, iż Vesania to zespół posiadający w składzie klawiszowca. Siegmar nie szaleje, nie gra popisowo, rozpościera jednak ładną aurę tajemnicy nad rytmicznym chaosem. Jeśli wszelakie wstawki z samplami również są jego zasługą, spisał się na medal. Na koniec mojej oceny pozostawiłem wokal Oriona, który mocno zmienił się od poprzedniej płyty. Nie jest to już wokal blackmetalowy, dopasował się raczej do postnuklearnej atmosfery krążka, dodano mu nieco przesteru, nie wieje od niego już taką dzikością, ale chyba taki właśnie głos pasuje to tej muzyki, choć subiektywnie wokal na „God the Lux” nie jest silną stroną.

                Podsumowując, płyta jest zrealizowana z rozmachem, posiada surowy, nowoczesny klimat. Łącząc to z ciekawą aranżacją i dobrym wykonaniem otrzymujemy kawałek interesującej i mocnej muzyki.

poniedziałek, 19 marca 2012

The Proof - Galeria Złudzeń [2010]

 Dokąd zmierzasz ty, o tej porze nocy?

              Blisko 20 lat minęło od aktywności niejakiego Batona w malborskim składzie „Dom Snów”, lecz charyzmatyczny frontman nawet po długim okresie artystycznego spoczynku nie spoczął i wciąż sieje muzyczny zamęt. The Proof to projekt powołany do życia w 2003 roku, tym razem w Rybniku. Styl? Jako pierwsza do głowy przychodzi zimna fala zmiksowana z gotykiem, zionąca batcave’owymi otchłaniami. 

                „Galeria Złudzeń” to pierwszy longplay tejże formacji. Produkcją zajęli się sami muzycy. Wierząc informacjom na okładce, jedynie wokale zarejestrowane zostały w studiu. Wart zaznaczenia jest fakt, iż Baton do pomocy ma tylko dwóch kompanów – zajmującego się gitarami Żabę, którego gra jest głównie rytmiczna oraz polega na dostarczaniu dodatkowych efektów, oraz Josefa – klawiszowca, który jest nader wszechstronny, gdyż nawet na żywo przejmuje także funkcję sekcji rytmicznej (tak tak, wiem, co może zdziałać dzisiejsza technika, ktoś jednak musi sprawować nad tym pieczę). Tyle tytułem wstępu, czas posłuchać jak to wszystko brzmi.

                Muzyka w porównaniu do Domu Snów jest „czystsza” i jakoś bardziej…racjonalna. Brak w niej dawnego obłędu i brudu, albo może po prostu jest tych elementów mniej. Atmosfera jednak dalej jest obecna, choć w trochę innej formie. Wokale czasami kuleją , są zbyt pretensjonalne i nawet jeśli miały brzmieć teatralnie, to miejscami jest to po prostu przebarwione. Jest też jednak sporo dobrych momentów, a Baton z pewnością nadaje muzyce The Proof charyzmy. Kompozycje na początku są ciekawe, pod koniec płyty mogą jednak stać się zbyt przewidywalne. Przesterowana gitara w tle brzmi ciekawie, w sposób trochę inny, niż znany z muzyki czysto rockowej. Słychać dużo puszczonych dźwięków z nałożonymi efektami, co nadaje muzyce The Proof nieco więcej brudu i zadziorności.

                Całkiem charakterystyczny klimat jest jednak w muzyce The Proof zachowany. Pomimo nieco zbyt sterylnej oprawy, dalej czuć obłęd. Płyta jest dobra na samotny, miejski spacer po zmroku. Aby jednak poczuć prawdziwy klimat zespołu, polecam udać się na któryś z niestety nielicznych koncertów.

środa, 29 lutego 2012

Morowe – Piekło.Labirynty.Diabły [2010]


Na śląskiej libacji

Ciężko w dzisiejszych czasach o oryginalność. Wymaganie tej cechy w muzyce może wręcz śmieszyć. Wyjątkowe może zazwyczaj być jedynie to co dziwaczne, chore czy odrażające w sposób, którego nikt wcześniej nie wymyślił. Pewne rzeczy w wykonaniu pewnych ludzi wciąż jednak potrafią zaskakiwać i wprowadzać coś świeżego.

Morowe – projekt Nihila, znanego z Massemord, Furii i szeregu innych projektów, oraz dwóch muzyków spoza kręgu Let The World Burn mógłby wydawać się powołany bezmyślnie, bo przecież pan Nihil ma już gdzie grać black metal, a nawet można by uszczypliwie stwierdzić, że dość już sobie zmartwień na głowę nałożył. Ich debiut płytowy pokazuje jednak, że myśląc w ten sposób można się pomylić.

„Piekło.Labirynty.Diabły” budzi skojarzenia z twórczością Furii, jednak znajdujemy tu trochę inny klimat… No właśnie – klimat.  Zmienia się od wraz z różnymi motywami od przestrzennego (Czas trwanie zatrzymać) do dusznego (Głęboko pod ziemią). Wszystko przeplata się głównie poprzez różne brzmienia gitar rytmicznych i prowadzących. Krążek brzmi nieco nieludzko, metafizycznie, nie z tego świata. To z całą pewnością zupełnie inna liga, niż zarówno konserwatywny black metal z jego początków, jak i współczesne dopracowane produkcje. Czuć, że głównodowodzący ma całkowicie inne podejście. Widać to zarówno w wywiadach, tekstach jak i w muzyce.

Tak, teksty to jeden z ciekawszych aspektów tej płyty (jak i domena, pozytywna lub nie, wedle uznania, ludzi, którzy je stworzyli). Liryki na tym albumie są napisane bardzo ciekawie, trafnie, z pewną dawką sarkazmu i bawienia się językiem („w gazie, na gazie, na oślep biję”). Większość, jeśli nie wszystkie z tych teksów mają wartość samą w sobie i warto przeczytać je nawet bez łączenia z muzyka, bo jest to po prostu kawał dobrego, celnego i aktualnego(„Nożem równik przejechałem:, Północ dla Busha, Południe dla Putina,”) słowa, co nie zdarza się często w dzisiejszej twórczości. Ciekawa jest także idea sesji zdjęciowej muzyków pijących wódkę w jednej z zatęchłych piwnic Górnego Śląska.

„Piekło.Labirynty.Diabły” jest warte zauważenia nie tylko przez słuchaczy black metalu. Album ten, pod względem technicznym nie prezentujący właściwie niczego odkrywczego, posiada swój własny, lekko przaśno-sarkastyczny, groteskowy charakter. Żałuję, że koło nosa przeszła mi szansa zobaczenia Morowego na żywo, tym bardziej, że nie wyobrażałem sobie tego zespołu jako kapelę grającą koncerty. Pozostaje czekać na kolejną okazję, w międzyczasie nieraz zapuszczając się ze słuchawkami na uszach na śląską popijawę do krainy piekła, labiryntów i diabłów.